Przetańczyć całą noc
Nadszedł karnawał. Od lat, w tym właśnie czasie, pewnie częściej niż w innych porach roku, wybieramy się potańczyć (i nie tylko) nawet do rana. I bardzo dobrze, w końcu po to wymyślono karnawałowe zabawy. Dziś zatem to i owo o muzyce tego zabawowego okresu.
Rock and roll zagościł na karnawałowych balach i imprezach jeszcze w latach pięćdziesiątych. Bill Haley i Jego Komety, Jerry Lee Lewis, Chuck Berry, Fats Domino czy Little Richard swoją muzyką podrywali do tańca.
Trzeba jednak przyznać, że ich energii ulegała głównie młodzież. Starsi jakoś nie mogli się przekonać do tego rodzaju „wygłupów” i tanecznych wygibasów. W okresach karnawałowych szaleństw, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych głównie piosenki Elvisa Presleya brylowały na amerykańskich i europejskich listach przebojów. W styczniu 1958 brytyjskiej liście przewodził ognisty przebój „Jailhouse Rock”, w roku następnym namiętny hit „One Night”. Karnawałowe angielskie listy w roku 1960 zdominowała presleyowska piosenka „It’s Now Or Never”, a dwa lata później „Return To Sender”. Potem prymat króla rock and rolla przejęli Beatlesi.
Koniecznie należy dodać, że w początku lat sześćdziesiątych na parkietach całego świata trwał jednocześnie szał na twista. Jego niekoronowany król – Chubby Checker ze swoimi przebojami „The Twist” i „Let’s Twist Again” podbił listy przebojów po obu stronach Atlantyku.
W 1966 roku, przez całą pierwszą połowę karnawału, brytyjskiemu zestawieniu przewodził Tom Jones ze swoim słodko kołyszącym hitem „Green Green Grass Of Home”. W Polsce natomiast, gdyby pokusić się o wytypowanie karnawałowego szlagieru tamtej dekady, należało by zapewne wskazać na piosenkę „Cała sala śpiewa z nami” Jerzego Połomskiego, ale kto wie, może się mylę.
W latach siedemdziesiątych owych karnawałowych hitów było również bez liku. Jak choćby piosenka „Viva España”, którą wykonywała Imca Marina, albo też przeboje braci Gibb pochodzące ze ścieżki dźwiękowej filmu „Gorączka sobotniej nocy”. Dekadę później triumfy święciły kawałki z innego kinowego hitu – „Dirty Dancing”.
Oczywiście przykłady karnawałowych przebojów można mnożyć niemal w nieskończoność.
Sadzę, jednak, że nawet najzagorzalsi miłośnicy ostrego rock and rolla, jeśli tylko lubią tańczyć, przynajmniej raz w życiu bawią się – i to dobrze – przy dźwiękach prawdziwej orkiestry tanecznej. Bo przecież trudno sobie wyobrazić karnawał bez orkiestrowego brzmienia słynnych bandów.
W Wieży Hitów, od czasu do czasu, powracają evergreeny orkiestry Glenna Millera. Co by nie mówić, właśnie ten gość stworzył brzmienie, które dla wielu sympatyków muzyki od lat przywołuje karnawałowe klimaty. Trudno nie ulec takim szlagierom jak „Chattanooga Choo-Choo”, „Moonlight Serenade”, „Pennsylvania” czy „In The Mood”, po prostu chce się tańczyć. Miller, zanim rozpoczął karierę z własną orkiestrą, był puzonistą, związanym w latach trzydziestych z bardzo popularnym wówczas big-bandem Raya Noble’a, dla którego był autorem wielu swingowo-tanecznych aranżacji. Lansując własne brzmienie postanowił, zrywając z tradycją, zastąpić trąbkę klarnetem, który odtąd prowadził cztery saksofony. Tym samym powstało oryginalne brzmienie zwane „Miller sound”. Jak bardzo ów „sound” przypadł do gustu fanom na całym świecie świadczy fakt, że wiele orkiestr, z większym lub mniejszym powodzeniem, starało się naśladować „millerowskie brzmienie”. Czyniły to między innymi orkiestry Ralpha Flanagana, Jerry’ego Graya, czy Texa Benekego. Do dzisiaj w samych tylko Stanach Zjednoczonych jest przynajmniej kilkadziesiąt zespołów, grających kawałki Glenna Millera i określających się jako „Glenn Miller Orchestra”.
Jest rzeczą bezsprzeczną, że przynajmniej jeszcze kilka orkiestr wypracowało swój własny „sound”. Dało się je słyszeć, również z płyt, na parkietach całego świata. Tak było w przypadku niezwykle popularnej orkiestry Mantovaniego. W samym tylko 1953 roku zdobyła ona cztery Złote Płyty, wśród których jedna była z walcami Straussa. No, a przecież prawdziwy karnawałowy bal bez walca to tylko jakaś namiastka, przynajmniej w Europie. 40-osobowy band Mantovaniego stworzył słodkie, ale jednocześnie bardzo bogate brzmienie. Oryginalność polegała na wykorzystaniu rozbudowanej sekcji – jak to ktoś kiedyś określił – grających kaskadowo śpiewających smyczków. Orkiestra Mantovaniego miała w swoim repertuarze również utwory klasyczne.
Do karnawałowych big-bandów, rozpoznawalnych brzmieniowo, należy z całą pewnością zaliczyć orkiestry Raya Coniffa oraz Jamesa Lasta. Last potrafił w latach siedemdziesiątych zawojować całą Europę tanecznie zaaranżowanymi kawałkami, które aktualnie plasowały się na listach przebojów. Czynił to na tyle udanie, że jego płyty rozchodziły się niczym świeże bułeczki. Do połowy lat osiemdziesiątych James Last ze swoją orkiestrą zdobył aż 200 Złotych Płyt. Osiągnięcie wprost nieprawdopodobne.
Rzecz jednak nie tkwi w tym czy lepiej się bawić przy rytmach big-bandów, rock and rollowych kapel, czy też aktualnych przebojach popowych gwiazdek. Bawmy się przy tym, co lubimy, co nas unosi. Karnawał jest przecież od tego, aby choć trochę w tym zakręconym, umykającym życiu poszaleć.
Krzysztof Borowiec