Pastor rock and rolla
Ma talent i jest bardzo pracowitym facetem. Niegdyś mocno imprezował. W życiu poderwał tyle pięknych, a zrazem słynnych kobiet, że określenie „symbol seksu” pasuje do niego jak ulał.
Jakiś czas temu zdumiał świat oświadczając, że Chrystus jest jego wzorem. Nazywa się Lenny Kravitz. 9 listopada wystąpi na warszawskim Torwarze.
Z muzyką artysty, zwanego niegdyś następcą Jimiego Hendrixa, zetknąłem się na początku lat 90. Powiem szczerze, pierwsza płyta Let Love Rule przeszła gdzieś obok mnie, ale z drugim krążkiem „Mama Said” z 1991 roku było już inaczej. Okazało się, że oto ktoś z nowych „gada” do mnie rockowo, w świeży sposób, z pazurem, bez mizdrzenia się, które dla gwiazdek tamtej dekady było czymś zupełnie codziennym.
Urodzony w Nowym Jorku Lenny, który właściwie nazywa się Leonard Albert Kravitz, w maju skończył 47 lat. Jest jedynym dzieckiem Seymoura Kravitza, znanego z telewizyjnej sieci NBC producenta oraz aktorki Roxie Alberthy Roker. Swoje dzieciństwo spędził głównie na Manhattanie i Brooklynie, gdzie bywał w towarzystwie gigantów światowego jazzu, takich jak: Miles Davis, Count Basie, Ella Fitzgerald czy Duke Ellington.
Podobno matka (zmarła w 1995 roku) mówiła mu: „Synu, pamiętaj, jesteś z wysp Bahama i masz afroamerykańskie korzenie, ale po ojcu jesteś rosyjskim Żydem. To piękne połączenie i nie powinieneś się wstydzić. Twoje życie jest bogatsze, a twój charakter wyjątkowy. Chociaż ludzie i tak zawsze będzie cię postrzegali jako Czarnego”.
W 1974 roku rodzina przeniosła się do Los Angeles. Tam Lenny przez trzy lata śpiewał w chłopięcym chórze kalifornijskim i występował w miejscowej The Metropolitan Opera. W wieku piętnastu lat odszedł od rodziców i zamieszkał w wynajętym samochodzie. W 1982 roku ukończył Beverly Hills High School, gdzie zaprzyjaźnił się ze Slashem, późniejszym gitarzystą zespołu Guns N’ Roses.
W połowie lat 80. Kravitz próbował najpierw robić karierę pod pseudonimem Romeo Blue. Wtedy to wyprostował włosy, założył błękitne szkła kontaktowe i na wzór Davida Bowie zapragnął stać się kimś w rodzaju popkulturowego kameleona. Później jednak zapuścił dredy, powbijał kolczyki, obwiesił się złotem i zaczął nosić kolorowe hippisowskie ciuchy.
lata swojej pracy nagraniowej Kravitz wspomina tak: „Przy pierwszej płycie nie miałem kasy, nie było mnie stać na wynajęcie muzyków. Musiałem radzić sobie samemu. Potem przekonałem się, że to najlepszy sposób pracy. Nikt mPierwsze i się nie wychrzania w robotę i mogę robić, co chcę”. Druga płyta artysty zdobyła miano złotej. Dwa lata później trzeci krążek „Are Sou Gonna Go My Way”, z superprzebojowym numerem tytułowym, pokrył się platyną.
Twórczość Kravitza, choć nie zawsze na tym samym wysokim poziomie jest efektem jego bardzo wszechstronnych zainteresowań muzycznych. Artysta potrafi czerpać inspirację z bardzo różnych, odległych, a nawet obcych sobie gatunków muzycznych. A tekstowo? Kiedyś, gdy tylko miał doła, wyciągał niczym z rękawa kolejne teksty ze słowami „love”, „heart”, „woman”, „lady”, „you”. Mówił też wtedy: „Czasem krytycy zarzucają mi, że moje piosenki są naiwną kupą g… Albo wyśmiewają się, że jestem taki poważny, zamiast być cool”, twierdził przy tym „niech lepiej uważnie wsłuchają się w teksty”.
Kiedy przed płytą Baptism (rok 2004) na jego plecach pojawił się tatuaż „Moje serce należy do Jezusa Chrystusa” w refrenach zaczął też używać słów „believe”, „angels”, „life”, „destiny”, „God”, „Jesus”. „Chrystus jest dla mnie wzorem, staram się żyć jego przykładem i śpiewać o tym, zamiast pieprzyć o głupotach” – oświadczył z dumą. Od kilku lat deklaruje też, że skończył z rozpustnym rockandrollowym życiem.
Warto pochylić się nad tekstami Kravitza, który nazwał się „pastorem rock and rolla”. Są to przykłady na to, zresztą jedne z setek innych, jak poczesne miejsce w historii angloamerykańskiego rocka, zajmują w tekstach Bóg, Chrystus i Ewangelia. Rzecz to dla nas Polaków niemal niepojęta. Owszem, dziś znane są nasze kapele grające ostrego chrześcijańskiego rocka, ale niegdyś? Gdyby nawet, tak dla przykładu, już w wolnej światopoglądowo Polsce artysta śpiewał z upodobaniem o Najwyższym uchodziłby za nawiedzonego dewota i siłą rzeczy zostałby zepchnięty do grona wykonawców kościółkowych.
Oczywiście można stawiać pytanie na ile taka proewangeliczna postawa u artystów anglosaskich jest autentyczna i czy nie jest bluffem. W przypadku Kravitza, mam jednak nadzieję, że gość nie robi mnie w konia.
Krzysztof Borowiec