III Zabawa Dąbrowiaków-rok 2004
Około 10 tysięcy dolarów dochodu przyniósł charytatywny bal, zorganizowany w Chicago przez niezrzeszonych Dąbrowiaków. Pieniądze zostaną przeznaczone głównie na pomoc osobom niepełnosprawnym – podopiecznym Stowarzyszenia „Pomocna Dłoń”. Część trafi do mieszkańców dąbrowskiego Domu Dziecka i oddziału integracyjnego w przedszkolu nr 2. Dochód z dwóch poprzednich zabaw zasilił konto Domu Dziecka, placówka kupiła między innymi samochód i nowe meble, a także aparaty ortodontyczne dla swoich podopiecznych. Kilku z nich mogło skorzystać z kursów języka angielskiego.
W ciągu trzech ostatnich lat nie zrzeszeni Dąbrowiacy z Chicago podarowali swojej rodzinnej miejscowości – w gotówce lub „w naturze”około 25 tysięcy dolarów.
Piątek, 22 października.
Kościół św. Stanisława przy Fullerton. Wieczorem zbiera się tutaj ze trzydzieści osób. Władek Jachym z całą rodziną, Jurek Wątroba, Dorota i Adam Czerwony, Anka i Staszek Kęccy, Robert Lichorobiec (zwany Benkiem), Marta i Eugeniusz Morylowie, Grażyna Kozak, Danusia i Jurek Sitkowie, Asia i Łukasz Samolej, Mirosława Bryła, Teresa Burak, Kasia Dzik, Magda Nowak, Edyta i Marcin Kowalczyk, Sylwia i Jacek Trelowie, Dorota i Tomek Trelowie, Piotrek Róg, Jacek Dudajek, Marta i Andrzej Rogowie, Edyta i Marcin Kowalczyk, Magda Nowak, Nina Kęcka, Anka i Andrzej Burak. Każdy ma tutaj jakąś rolę do odegrania.
Ostatnie kilkanaście dni to drukowanie plakatów, sprzedawanie biletów, odbieranie telefonów i milion innych czynności, które ktoś musiał wykonać, żeby wszystko mogło się udać.
Przed południem pomagałem Andrzejowi Burakowi zrobić zakupy, przywieźliśmy całą, wypożyczoną od Janusza Minora furgonetkę, którą teraz trzeba rozpakować. Alkohol, jedzenie, dodatki – na tym wszystkim jutro zarobią dzieciaki z domu dziecka i podopieczni Stowarzyszenia „Pomocna Dłoń”. Teraz trzeba przygotować salę, poustawiać stoły, przy których musi się zmieścić co najmniej 300 osób. Tyle sprzedano biletów. Kto tutaj przyjdzie? – zastanawiam się w duchu. Przecież gdyby w Dąbrowie zorganizować taką imprezę – tyle ludzi trudno byłoby spędzić w jedno miejsce. Na chwilę na salę wpada proboszcz, ks. Antoni Dziorek. Ten niezwykle życzliwy i pozytywnie nastawiony do życia człowiek kibicuje przedsięwzięciu. Po kilku godzinach sprzątania i przenoszenia sprzętów z miejsca na miejsce można spokojnie położyć się spać. Jutro ciężki dzień, szczególnie dla Andrzeja. Sam przygotował większość gorących posiłków i będzie kucharzem. Został w to „ubrany” z przyczyn oczywistych: nikt tak nie przyrządza polskich posiłków, jak on. Do jego restauracji („Andrzej Grill”) przy 1022 N. Western Avenue. walą codziennie tłumy mieszkańców Chicago – od Polaków po rodowitych Amerykanów, którzy cenią sobie wielkość i – przede wszystkim – smak prawdziwych polskich schabowych i placków „po tarnowsku”. Robert Lichorobiec, który razem z Jurkiem Wątrobą napracował się przez ostatnie dni jak mało kto, wyciąga meksykańskie kapelusze. Jutro trafią do dwójki szczęśliwców ale na razie można trochę pomarzyć…
Sobota, 23 października.
Około 7 po południu pojawiają się pierwsi goście, pierwsze znajome twarze. Rozpoznaję Stefana Wardzałę, chociaż w pierwszej chwili nie mogę sobie przypomnieć imienia. Jako pierwszy gość dostaje butelkę „Dąbrowianki”. Po chwili pojawia się Janusz Minor – wiecznie uśmiechnięty i – mimo naciągniętych ścięgien u dłoni – jak zwykle skory do żartów. Wychodzę na kilkanaście minut, kiedy wracam – sala jest już pełna. Gdybym na chwilę przysnął i po chwili się ocknął – długo musiano by mi tłumaczyć, że nie jestem w Dąbrowie.
Każda twarz coś mi mówi, mam spore kłopoty z przypisaniem do niektórych nazwisk. Ktoś podchodzi, stawia przede mną ewidentnie znajomego osobnika i pyta: – Wiesz kto to jest? – Wiem – odpowiadam. – A jak ma na imię? – No nie wiem… A przecież to „Cyśka”, Krzysiek Boryczka. Przyjechał na chwilę, mówi, że w przyszłym roku wraca. Ameryka nie przypadła mu do gustu, od razu umawiamy się na bluesa. Rok wcześniej jeździłem po Ameryce – od północy Kanady aż po Nowy Orlean, w Chicago odwiedziłem tylko „Kingston Mines”. Tym razem można byłoby zaliczyć kolejną bluesową knajpkę, Krzysiek proponuje „B.L.U.E.S.” przy Halsted, niedaleko od „Kingston Mines”. Przyłącza się do nas Sławek Miodowski. Umawiali się podobno na tego bluesa (albo jazz, który uwielbia Sławek) z Cyśką odkąd postawił nogę na amerykańskiej ziemi. Minęły cztery lata i nie udało się, więc już widzę, że na coś i ja się w tej Ameryce przydam. Sławek należy do grupy osób najbardziej zaangażowanych w organizację zabawy. Ma swoją firmę, zatrudnia ludzi, którym całkiem nieźle płaci – po prostu powiodło mu się. Po chwili do pogawędki przyłącza się Jacek Korzec – kumpel z podstawówki i Darek Szczepanek – kolega z podwórka. Generalnie wszyscy zajmują się tym samym: pracą od świtu do zmierzchu. Tak samo, jak ja w Polsce, tylko za znacznie większe pieniądze. Przez ułamek sekundy przelatuje przez głowę myśl: …a może by tak…?
***
Marta Róg, nazywana przez grupę organizatorów balu „kierowniczką” (to dlatego, że rządzi wszystkimi i wszyscy – o dziwo – jej się słuchają) podchodzi i wyciąga mnie na scenę. Pora oficjalnie rozpocząć zabawę. Przedstawia mnie. Mówię, że przyjechałem specjalnie po to, by spotkać się z nimi i podziękować za to, co dotychczas zrobili dla Dąbrowy i za to, co nadal robią i – mam nadzieję – robić będą. Jeszcze parę miesięcy wcześniej z wieloma z nich spotkał się Jurek Rzeszuto. Minutą ciszy czcimy jego pamięć – starsi od razu wstają z miejsc, młodsi po chwili idą w ich ślady… Marta dziękuje też Danusi Kowalik – za to, że się przełamała i przyszła, by wziąć udział nie tyle w zabawie, co w akcji pomocy swojej rodzinnej miejscowości. Danusia straciła w Iraku jednego z dwóch synów, Jakuba, też dąbrowianina. Tak naprawdę to on był pierwszym Polakiem, który zginął na tej wojnie. Nie mówi się o tym w Polsce, bo zginął jako żołnierz US Marines. Mało kto wie, że aby znaleźć się w amerykańskiej armii nie trzeba być wcale obywatelem Stanów Zjednoczonych, wystarczy „zielona karta”. Kuba obywatelstwo otrzymał pośmiertnie, na swoje 21 urodziny. Brałem udział w uroczystości wręczenia aktu jego nadania matce. Danusia odbierała go rok temu w Głównym Biurze Imigracyjnym w Chicago. Zapamiętałem ją jako silną kobietę, która na konferencji prasowej, przed dziesiątkami kamer i mikrofonów odpowiadała płynną angielszczyzną na grad pytań. Dawno nie widziałem takiej promocji Polski i Polaków, choć przecież nie temu ta konferencja służyła. Z każdą chwilą czułem się coraz bardziej dumny z faktu, że pochodzę z tego samego kraju. Opowiadała o tym, jak żyje się w Ameryce przybyszom zza oceanu, ile muszą poświęcić, by stać się pełnoprawnymi członkami tej społeczności. Przez kilkadziesiąt minut była najlepszym ambasadorem Rzeczpospolitej, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Teraz przyszła spotkać się ze znajomymi z Dąbrowy.
***
Barem rządzi Andrzej Róg do spółki ze Staszkiem Kęckim. Podają pierwsze drinki na talony, zwane tam „tykietami” (od angielskiego ticket – bilet), które wcześniej trzeba kupić u trzymających kasę dziewczyn. Za bilet wstępu na zabawę każdy musiał zapłacić 25 dolarów. Cena bardzo niewielka jak na tamtejsze warunki. Los na loterię kosztuje zaledwie dolara. Niektórzy kupują po 50, bo w tym roku wyjątkowo dużo można wygrać. Najcenniejszą nagrodę – wycieczkę dla dwóch osób do Meksyku – ufundował Józef Wieczorek, jest też mnóstwo innych, jak biżuteria wartości kilkuset dolarów, sprzęt AGD, itp. Pojawia się Tadek Kęcki – razem z Martą poprowadzi dalszą część zabawy. Pojawiają się też pierwsze donacje (to akurat słowo, rzadko w Polsce używane, pochodzi z łaciny i oznacza po prostu darowiznę). Marta zaczyna się martwić, w ubiegłym roku o tej porze donacji było ponad dwadzieścia, teraz są zaledwie dwie. Chyba efekty nie będą tym razem tak dobre.
Przekazuję na licytację wyciągnięty z domowej szafy rocznik „Kuriera Dąbrowskiego” i przekazuję na aukcję. Może znajdzie się ktoś, kto zechce kupić kawałek historii swojego rodzinnego miasta. Potem dowiaduję się, że Tadek Kęcki zapłacił za niego 200 dolarów.
Na parkiecie tłum znakomicie bawiących się młodych ludzi. Marta mówi, że to może być przełom, dotychczas tego najmłodszego pokolenia dąbrowskiej Polonii na takich zabawach nie można było spotkać. A jednak dzisiaj są i także chcą pomóc, chociaż pewnie większość nie ma pojęcia, na co zostanie przeznaczony dochód z imprezy. Może po prostu chcą się dobrze zabawić, spotkać ze znajomymi, zjeść i wypić. W tej szalonej, zahukanej i nieprzytomnie rwącej do przodu Ameryce łatwo się zgubić, więc od czasu do czasu warto się zatrzymać, pogadać bezinteresownie o niczym, powspominać – choćby tych wspomnień została tylko garść. Starsi mają ich znacznie więcej.
***
Losowanie nagród. Na scenie w ruch idzie bęben, do którego wrzucono pewnie grubo ponad tysiąc numerów. Ktoś wygrywa toster, ktoś inny zestaw narzędzi kontraktorskich, itp. Emocje sięgają zenitu, gdy Janusz Kęcki (syn Tadka) wyciąga z bębna los, którego posiadacz pojedzie w podróż do Meksyku. Chwila napięcia i wszystko jasne – ufundowaną przez „POLMART DELI” – Małgorzatę i Józefa Wieczorków wycieczkę dla dwóch osób, z pełnym wyżywieniem i noclegami w 4-gwiazdkowym hotelu wygrał Tadeusz Ciukaj. Pojedzie z żoną. Szczęśliwcy otrzymują też meksykańskie kapelusze i – na oczach publiczności – prezentują trudny do zdefiniowania układ choreograficzny, który w tych okolicznościach należy odebrać jako taniec radości.
***
Liczenie pieniędzy zaczyna się gdzieś o 3 nad ranem, kiedy ostatni goście opuszczają salę. Lista donatorów nieco się wydłużyła. Pieniądze w formie darowizn przekazali: A J – Remodeling & Construction, Józef Stachura, Danuta i Ryszard Soja, Bogdan Owsiak, Stefan Wardzała, Wiesława i Wiesław Bartoń, Krystyna i Jerzy Hryszko. To jednak ciągle mniej niż w roku ubiegłym. Za to z baru dochodzą bardzo krzepiące wieści – będzie prawie 5 tysięcy dolarów. Od tego trzeba będzie odliczyć koszt zakupu alkoholi. Wszystko wędruje do przenośnego, zaplombowanego sejfu, w którym są już – jeszcze nie policzone – pieniądze za bilety wstępu. Sejf zostaje zaplombowany, całość zostanie komisyjnie przeliczona następnego dnia.
***
28 października, restauracja „Andrzej Grill” przy N. Western Av. Tutaj następuje podsumowanie imprezy. Marta Róg długo wylicza wszystkie składowe kosztów i przychodu. Wreszcie podaje wstępną kwotę, jaka zostanie przekazana w formie gotówki lub zakupionych prezentów do Dąbrowy Tarnowskiej: 10 178 $ !!! Obawy, że będzie gorzej, niż przed rokiem (wtedy dochód wyniósł ok. 7 tys. dolarów) nie sprawdziły się. Inna sprawa, że dolar jest teraz znacznie słabszy, ale na to już nikt z organizatorów przedsięwzięcia nie ma wpływu. Jak ta kwota zostanie podzielona? Po dłuższej dyskusji uczestnicy spotkania postanawiają najpierw zorientować się, jakie są potrzeby dąbrowskich instytucji i organizacji. Na pewno najwięcej – może nawet połowa – trafi do Stowarzyszenia „Pomocna Dłoń”, część na indywidualne konta najstarszych mieszkańców Domu Dziecka, oddział integracyjny dąbrowskiego przedszkola też ma swoje potrzeby. Na razie upada pomysł dofinansowania remontu ogródka jordanowskiego. Jedni chcieliby rozbudować ten istniejący, na Zazamczu, inni woleliby wybudować nowy, bliżej centrum miasteczka. Ale to wszystko może się jeszcze zmienić po rozmowach z władzami i mieszkańcami Dąbrowy.
Tak czy inaczej – przed organizatorami jeszcze sporo pracy i zachodu, by dotychczasowe wysiłki nie poszły na marne. Na razie wszyscy mają wszystkiego dość, niektórzy zarzekają się, że to był ostatni raz, że nigdy więcej… Ale tak naprawdę nikt nie wątpi, że za rok znów odbędzie się w Chicago zabawa Dąbrowiaków. Dąbrowiaków, którzy tam, za Wielką Wodą, chcą i potrafią zrobić coś nie tylko dla siebie.
Paweł Sroka