Muzyczny Kurier P. Czosnyki: „Goo Goo Dolls”
Tym razem kilka słów o amerykańskim zespole Goo Goo Dolls. Interesująca kariera, trwająca już 25 lat, od lat około 9. jest jednak jazdą po równi pochyłej.
W Stanach niezwykle popularni, w Polsce niezmiennie kojarzeni głównie z jednym utworem.
Pretekstem do napisania tego artykułu jest wydana pod koniec 2010 roku płyta „Something for the rest of us”. Nad samą płytą rozwodzić się jednak wiele nie będę, bo nie ma nad czym. Jej odsłuchiwanie (podobnie zresztą jak poprzedniej) boli tym bardziej, że do tego zespołu mam ogromny sentyment. A jeśli dodać do tego utwory, które zespół ma na swoim koncie, dojdziemy do przykrego wniosku, że ekipie Goo Goo Dolls najzwyczajniej brakuje już i pomysłów i energii.
Ale po kolei.
Zespół powstaje w 1986 roku w Buffalo. Założycielami są: Robby Takac i mający polskie korzenie Johny Rzeznik. Ich dwie pierwsze płyty – „Goo Goo Dolls” i „Jed” są silnie osadzone w klimatach punk-rockowych. Głównym wokalistą jest Robby, natomiast Johny panicznie boi się mikrofonu, przez co jego głos słyszymy tylko w dwóch piosenkach – „James Dean” i „Up Yours”. Albumy sprzedają się kiepsko, jednak dzięki licznym koncertom stają się coraz bardziej rozpoznawalni.
Kolejny krążek, „Hold me up”, to jak gdyby połączenie punkowej „twarzy” Dollsów z kierunkiem, w jaki zespół będzie podążał przez najbliższe 5 lat. Melodyjny, prosty rock, momentami ocierający się o punk-rock, ciekawe teksty i dużo energii – tak generalnie wyglądać będzie zespół do połowy lat dziewięćdziesiątych. Ponadto na tej płycie pierwszy raz to Johny Rzeznik śpiewa większość utworów i staje się głównym wokalistą zespołu.
Pierwszy mały sukces Goo Goo Dolls jest związany z kolejnym wydawnictwem: „Superstar Car Wash”. Na tej płycie znajduje się, napisany wspólnie z Paulem Westerbergiem z The Replacements, utwór „We are the normal” który okazuje się lokalnym przebojem. Zespół coraz częściej zaczyna pojawiać się w mediach. Jest chwalony przez krytyków, jednak sprzedaż płyt nadal pozostawia niedosyt.
Prawdziwym przełomem jest rok 1995. Początkowo wybrane przez wydawcę single – „Flat Top” i „Only one” przechodzą bez większego echa. Wtedy to jedna z ważniejszych stacji radiowych w Los Angeles – KROQ – zaczyna grać „Name” – akustyczną balladę napisaną przez Rzeznika. Piosenka odnosi ogromny sukces, jest grana we wszystkich stacjach radiowych w Stanach.
Pojawiają się jednak również głosy krytyki. Zespołowi zarzuca się odejście od ostrzejszego grania, „sprzedanie się”. Trochę to dziwi, gdyż nawet na swoich pierwszych płytach GGD mieli zawsze jedną spokojniejszą piosenkę. Na „Jed” był to „James Dean”, na „Hold me up” – „Two days in February”, a na „Superstar Car Wash” wspomniane „We are the normal”.
Po sukcesie singla “Name”, album “A boy named Goo” rozchodzi się w ilości ponad 3. milionów egzemplarzy. Zespół jednak niewiele na tym zarabia, przez prawie rok będzie procesował się z dotychczasowym wydawcą – Metal Blade. Wreszcie uda im się wyplątać z niekorzystnej dla siebie umowy i podpisać kontrakt z dużym wydawcą – Warner Bros.
Walka w sądzie, zamieszanie i nagły sukces „Name” odbija się jednak na zdrowiu Johnego. Nie wytrzymuje presji i oczekiwań, popada w depresję. O tamtym okresie mówi:
„Moja blokada kompozytorska wydarzyła się zaraz po tym gdy skończyliśmy trasę koncertową A Boy Named Goo. Po raz pierwszy w życiu nie miałem żadnej innej pracy poza byciem w zespole. Razem z „Name” przyszedł sukces, ale i dostaliśmy po tyłkach. Do tej pory byliśmy zawsze kapelą undergroundową z poparciem krytyków, ale kiedy zaczęliśmy wreszcie zarabiać jakieś pieniądze na naszych nagraniach, poparcie to nagle zniknęło. Pojawiły się za to głosy mówiące o tym, że się sprzedaliśmy. To bolało. Potem mieliśmy problemy prawne z naszym poprzednim wydawcą. Odechciało mi się grać i pisać. Wszystko to działo się w okresie kiedy wiele zespołów miało swój jeden hit i na tym się kończyło. Bałem się, że to mógłby być taki moment również dla nas. Że to był ten mój jeden hit („Name”) i już po mnie. Miałem wrażenie, że wszyscy czekają na mój upadek”.
W tamtym czasie Johny próbuje pisać utwory, jednak ciągle jest niezadowolony z efektów. Szuka pomocy u różnych źródeł (tatuuje sobie nawet 6 japońskich symboli, mających być niejako „tatuażami leczniczymi”). Nadal jednak nie potrafi sobie poradzić z chorobą.
W 1998 roku Rzeznik zostaje zaproszony do obejrzenia przygotowywanego właśnie „Miasta Aniołów” z propozycją napisania piosenki, która mogłaby znaleźć się na soundtracku tego filmu. Tak właśnie powstaje najsłynniejszy utwór Goo Goo Dolls – „Iris”.
To właśnie ta piosenka okazuje się lekarstwem na depresję. Moim zdaniem ballada doskonała – pięknie zaaranżowana, z bardzo dobrym tekstem i świetną budową całego utworu. Tekst pisany z perspektywy bohatera filmu – Seth’a, był również bardzo osobisty dla Johna – opowiadał o niezrozumieniu, o odradzaniu się. Ciekawostką jest, że początkowo reżyser filmu nie chciał zgodzić się aby utwór ten znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu, uznając go za… zbyt agresywny.
Do pełni sukcesu brakowało tylko Oscara. Niestety, zespół przegrał z hitem Celine Dion – „My heart will go on”. Podobnie było z nagrodami Grammy – tu również Kanadyjka pobiła zespół z Buffalo.
Po skomponowaniu „Iris” w ciągu dwóch tygodni zespół ma praktycznie gotowy materiał na nową płytę. Johny Rzeznik odblokowuje się, kilka piosenek napisanych w trakcie depresji, które uważał początkowo za „śmieci”, znajdują się na kolejnym krążku zespołu (m.in. „Slide”, „Black balloon”) i odgrywają na nim znaczącą rolę.
„Iris” sprawia, że sława zespołu wykracza poza granice USA. Pod koniec 1998 roku ukazuje się album „Dizzy up the girl”, który uważam za szczytowe osiągnięcie w historii zespołu. Wyczuwalna jest zmiana stylu w porównaniu z wcześniejszymi płytami – więcej mamy na niej gitar akustycznych, instrumentów smyczkowych. Zespół „łagodnieje” w sposób dojrzały. O tym mówi zresztą sam Rzeznik:
„Jest tak wiele sposobów by wydobyć moc z muzyki, innych niż ściana wrzeszczących Marshalli. Ktoś mówiący coś znaczącego za pomocą gitary akustycznej może rozbić wiele ścian, więcej niż ktoś z piętrem wzmacniaczy.”
Piosenki z tej płyty nadal mają w sobie dużo energii, są jednak bogatsze aranżacyjnie, jak gdyby bardziej przemyślane i dopracowane.
Goo Goo Dolls – Black Balloon (Video)
Ponieważ „Dizzy up the girl” było pierwszym albumem GGD jaki trafił w moje ręce, z niecierpliwością wyczekiwałem kolejnego wydawnictwa. W roku 2002 ukazał się „Gutterflower”. Również w Polsce można było usłyszeć singiel promujący tą płytę – „Here is gone”.
Goo Goo Dolls – Here Is Gone (Video)
Z oceną „Gutterflower” zawsze miałem problem. Świetny, energiczny utwór otwierający płytę („Big machine”), wpadający w ucho singiel, tradycyjna akustyczna ballada („Sympathy”)… Jednak tej płycie czegoś już brakuje. Patrząc na późniejsze dokonania zespołu mogę jednak stwierdzić, że to ostatni dobry, interesujący album Goo Goo Dolls. Kolejne sprawiają wrażenie „odcinania kuponów”.
Szumnie zapowiadana „Let love in” z roku 2006, o której nagrywaniu Johny Rzeznik powiedział, że „czuje się jak podczas nagrywania Iris” okazuje się zbiorem prostych, lekkich piosenek, momentami ocierającymi się o banał – jak chociażby ballada „Without you here”. Jeśli porównamy ten utwór do „Iris” to aż ciężko będzie nam uwierzyć, że napisał ją ten sam autor. Również teksty zaczynają być pisane niedbale, „na szybko”. Mimo, że od połowy lat ’90 Dollsi mogli być nazywani zespołem „komercyjnym” to jednak tą płytą przekroczyli chyba granicę między komercją „na poziomie” a tą graniczącą z dobrym smakiem.
Najbardziej znanym utworem z tej płyty jest „Better days” – piosenka która staje się później hymnem walki ze skutkami huraganu Katrina. Lecz nawet ten utwór nie wybija się znacząco z nijakiego krążka.
Goo Goo Dolls – Better Days (Video)
Ta płyta to duże rozczarowanie i dlatego od jej wysłuchania nie czekam już niecierpliwie na kolejny album. Wiem, że zespół znalazł się na równi pochyłej i wkracza na ścieżkę, z której odwrotu nie ma.
Nie myliłem się. Najnowsza płyta Goo Goo Dolls – „Something for the rest of us”, wydana pod koniec ubiegłego roku to przykład, jak z biegiem czasu zespoły pogrążają się w nijakości, jak wybierają „pójście na łatwiznę” zamiast zaangażowania i chęci ciągłego rozwoju. Słuchając jej mam wrażenie, że to ciągle te same piosenki, w których zmienia się tylko układ akordów. Mimo ogromnych starań i chęci nie potrafię wybrać choćby jednego sensownego utworu, który mógłbym z czystym sumieniem polecić. Z obowiązku zaprezentuję tylko singiel – „Home”. O ile zwrotka nie brzmi najgorzej to jednak już refren jest kwintesencją „nowego” Goo Goo Dolls…
Oczywiście nie czekam już z niecierpliwością na kolejne płyty Goo Goo Dolls. Często jednak z przyjemnością wracam do starszych albumów i jeżeli ktoś lubi nieskomplikowane, rockowe granie z dobrymi tekstami i energią – polecam.
Piotr Czosnyka
(Pisząc ten artykuł wspomagałem się stroną: http://ggd.polskastronalalek.w.interia.pl . Polecam ją wszystkim, którzy chcieliby dokładniej poznać historię i dokonania zespołu.)