Albumy sprzed lat- The Doors
Był to jeden z najbardziej zdumiewających poziomem artystycznym debiutów płytowych w historii muzyki rockowej. To świadectwo niepośledniego talentu i nieprzeciętnych umiejętności muzyków, tworzących tę legendarną grupę.
Nagrania do pierwszej płyty The Doors rozpoczęły się na początku września 1966 roku. Po kilku miesiącach pracy, dokładnie w pierwszym tygodniu stycznia 1967 roku album trafił do sprzedaży. Front okładki przedstawiał artystyczne zdjęcie twarzy Jima Morrisona oraz stłoczone sylwetki pozostałych muzyków: Raya Manzarka, Robby’ego Kriegera oraz Johna Densmore’a.
Było to jakby oznajmienie światu tego, co twierdzili później wszyscy zagorzali fani, że The Doors to Morrison plus trzech innych muzyków. Trzeba podkreślić, że dla klimatu muzyki zawartej na płycie znaczącą rolę odegrał producent Paul A. Rotchild, który postawił na żywe, klubowe brzmienie zespołu. Tym samym ze wszystkich studiów nagraniowych, jakie wówczas wiodły prym w Los Angeles, Rotchild wybrał Sunset Sound, które jego zdaniem było jedynym miejscem potrafiącym oddać koncertowy feeling grupy.
Pierwszą piosenką zarejestrowaną podczas tamtych sesji nagraniowych było Moonlight Drive. Jednak, jak uważano – ze względu na słabą jakość – nie znalazła miejsca na debiutanckiej płycie. Jest to o tyle ciekawe, że ta bardzo dobra piosenka z powodzeniem umieszczona została na kolejnym albumie Strange Days. W pracy nad debiutanckim krążkiem sesje nagraniowe ruszyły z rozmachem, co wynikało z bardzo dobrego przygotowania zespołu, mającego za sobą dziesiątki występów na żywo. Było to tym bardziej istotne, że materiał na płytę rejestrowano na czterościeżkowym sprzęcie, co skutecznie ograniczało ilość dogrywek. Tym samym umiejętności muzyków, umożliwiające nagranie piosenki w dwóch, trzech podejściach, stawały się czymś więcej niż tylko oszczędnością czasu.
Płytę otwierał, wydany jednocześnie na debiutanckim singlu, dynamiczny numer Break On Trough, o którym Manzarek mówił: musisz „przedrzeć się na drugą stronę”, żeby zaistnieć w pełni. Break On Trough. Nieustannie „przedzierający się” przy pomocy dopalaczy Jim Morrison twierdził jednak, że kawałek napisał pewnego ranka łażąc nad kanałami w Venice, i że jest on o dziewczynie, którą kiedyś znał.
Potem następował Soul Kitchen, który poprzedzał z kolei urokliwy, pełen niezwykłej poezji utwór The Crystal Ship, wydany na drugiej stronie kolejnego singla – Light My Fire. Następnie był The Twentith Century Fox i wreszcie jedna z dwóch “obcych” kompozycji na płycie – Alabama Song (Whisky Bar) – autorstwa Bertolda Brechta i Kurta Weila. Według Rotchilda: włączenie do albumu „Alabama Song” było w pewnym sensie hołdem The Doors złożonym innym odważnym ludziom w innym odważnym czasie, nawet jeśli tekst był zaskakująco współczesny.
Wreszcie następował Light My Fire – jeden z najsłynniejszych kawałków w historii rocka. Wiesz, że nie byłoby to prawdą / Wiesz, że okłamałbym cię / Gdybym ci powiedział / Dziewczyno wyżej się nie wzniesiemy (…) Chodź kochanie rozpal we mnie ogień (…) Spróbuj rozpłomienić noc. Odpowiedzialny za Light My Fire był gitarzysta Robby Krieger. To on napisał muzykę i niemal cały tekst, w którym tylko trochę pomagał mu Morrison. Zresztą trzeba przyznać, że w swojej pełnej krasie jest to kawałek, który był zawsze wizytówką całego zespołu. Wzbogacony przez Raya Manzarka podniosłym, zainspirowanym muzyką klasyczną, organowym wstępem, w swojej środkowej partii skrzy się od swobodnych, jazzujących improwizacji, zajmujących jego sporą część. Light My Fire zamykało pierwszą stronę płyty. Drugą otwierał Back Door Man, kompozycja Chestera Burnetta i Willie’go Dixona, która doskonale ukazywała bluesowe korzenie grupy. Kolejnymi utworami na płycie były: I Look At You oraz End Of The Night, ten drugi stanowił jednocześnie drugą stronę debiutanckiego singla. Przedostatnią kompozycją zawartą na płycie była Take It Easy Comes.
Album zamykał intrygujący, mroczny The End, po latach świetnie wykorzystany w filmie Francisa Forda Coppoli – Czas apokalipsy. The End do dziś uznawany jest za jeden z najbardziej kontrowersyjnych, a przy tym najbardziej czczonych i analizowanych utworów rockowych. Pierwsze podejście do nagrania utworu nie powiodło się ze względu na emocjonalne rozchwianie Jima. Trzeba było podejść dnia następnego. Paul Rotchild następująco wspominał swoje doznania podczas rejestracji tego materiału: te pół godziny, kiedy nagrywaliśmy „The End” było jednym z najpiękniejszych momentów, jakich doświadczyłem w studiu nagrań. W studiu było całkiem ciemno – poza świeczką w kabinie nagrań Jima i wskaźnikami kontrolnymi na konsolecie. To była magiczna chwila…Jim śpiewał, a ja byłem jak zaczarowany. Przestałem być producentem – stałem się słuchaczem… wciągnęło mnie to całkowicie… Szedłem jego drogą, powiedział „chodź ze mną” i ja poszedłem.
Niezwykła, teatralna atmosfera, jakaś tajemnicza głębia, niespotykany wręcz nastrój, a przy tym poezja Jima Morrisona dały efekt w postaci genialnej płyty, która, mimo upływu lat, ciągle brzmi świeżo i dynamicznie, a swoim magicznym klimatem – po prostu hipnotyzuje.
Krzysztof Borowiec